Wspomnienia z zesłania
opowiedziane przez Panią Romualdę Pająk
Syberia - to słowo złowrogo brzmiące dla Polaków. Stało się ono synonimem katorgi, cierpienia, niewolniczej pracy i represji ze strony ZSRR (Stalina). Źródła podają, że od 17 IX 1939 r. do 22 VI 1941 r. na Syberię zesłano ponad 2 miliony Polaków.
Żyjemy w wolnym kraju i wielu z nas zapomniało już, że do niedawna na ten temat nie można było oficjalnie pisać i mówić. W 1989 r. ukazały się oficjalnie pierwsze wspomnienia i zapiski Polaków z więzień, łagrów i zsyłek. Pisali to ci, którzy przez ZSRR po 17 września 1939 r. uznani zostali za "element antysowiecki".
Każde świadectwo o pobycie na "nieludzkiej ziemi" - tak ją nazwał Józef Czapski - jest cenne i wzruszające, ale szczególnej wartości nabiera wówczas, gdy słyszymy je z ust człowieka, który tego doświadczył, od osoby, która żyje wśród nas i dzieli się swoimi przeżyciami, swoją cząstką prawdy o tamtych czasach i tamtej ziemi.
Trzeba te świadectwa utrwalać, ocalać od zapomnienia. Oczywiście nie po to, by wywoływać chęć odwetu czy bezużyteczną mściwość, ale po to, by poznać historię i prawdziwe oblicze komunizmu. By zapobiegać rozprzestrzenianiu się w przyszłości podobnego zła na świecie.
Pani Romualda Pająk, z domu Łachman, mieszka w Radziszowie od 1946 r., ale urodziła się w miejscowości Burdykowszczyzna w powiecie nowogródzkim na Białorusi. Jej ojciec - Walenty Łachman (1897-1979) - pochodził z Radziszowa. Był uczestnikiem I wojny światowej - walczył najpierw w wojsku austriackim, a później trafił do wojska Marszałka Józefa Piłsudskicgo. Pani Roma przechowuje dwa odznaczenia, upamiętniające jego udział w walkach: "Obrońcom Kresów Wschodnich" z 1919 r. i "Krzyż Walecznych" z 1920 r.
Walenty Łachman został osadnikiem wojskowym na ziemiach wschodnich. Wojewódzki Urząd w Nowogródku za walkę w Legionach przydzielił mu działkę wielkości 30 ha. W 1923 r. (lub w 1924 r.) wziął ślub z Leokadią Rybałtowską, Polką ur. w 1906 r., zamieszkałą na Białorusi w miejscowości Przewłuka. Zamieszkali w tzw. kolonii i prowadzili tam spokojne i pracowite życie przez kilkanaście lat. Dochowali się sześciorga dzieci: córka Romualda (ur. w 1925 r.), Feliks (ur. w 1927 r.). Czesław (ur. w 1929 r.), Waldemar (ur. w 1931 r.). Antoni (ur. w 1935 r.) i Józef (ur. w 1939 r.).
W gospodarstwie pracowali rodzice i dzieci. Praca, jak to na roli, była ciężka. W pamięci dzieci utkwiły obrazy ciężko spracowanych rodziców, obolałych od trzymania pługa matczynych rąk. Nigdy nie opływali w dostatki, ale też nigdy nie brakowało im chleba. W czasie żniw, jak wspomina pani Pająk, ojciec wynajmował nawet żniwiarzy do pracy.
Pani Romualda chodziła do szkoły w Poczapowie. Wspomina, że przyjaźniła się z dziećmi Białorusinów i dziećmi polskich osadników. Domy nie leżały blisko siebie. W koloniach domostwa były oddalone od siebie czasem o kilkaset metrów albo nawet kilka kilometrów.
Nigdy nie miała konfliktów z rówieśnikami, chociaż różnie bywało w tym środowisku. Jak mówi, kontakty ułatwiał jej fakt, że matka pochodziła z tamtych stron. Po wysiedleniu otrzymywała od koleżanek listy na Syberię, a nawet paczki, które wiele razy okazały się dla rodziny ratunkiem.
W 1939 r. ojciec pani Romualdy został zmobilizowany do wojska polskiego, ale zwolniono go jako jedynego żywiciela rodziny. Zaraz po 17 września 1939 r., czyli po zajęciu przez Armię Czerwoną ziem wschodnich Sowieci aresztowali ojca, ponieważ posiadał broń - należał bowiem do formacji Obrony Cywilnej. Komitety tymczasowe otrzymały polecenie aresztowania osadników wojskowych w pierwszej kolejności.
Pierwszy areszt trwał krótko. Zwolniono ich na podstawie świadectwa sąsiadów - Białorusinów - z poleceniem, by nie wyjeżdżali poza swe osady. W kilka dni później został jednak aresztowany ponownie. Przesłuchania odbywały się w Nowogródku. Wówczas zabrano mu ziemię, zostawiając jedynie 5 hektarów. Zarekwirowano również sporą część inwentarza.
Komisarz przesłuchujący aresztowanych osadników dał im do zrozumienia, że są wolni, mogą opuścić zamieszkiwane dotychczas tereny i wybrać inne miejsce. Podjęcie decyzji o porzuceniu wszystkiego, co posiadali, i tułaczce w nieznane nie było łatwe. Nikt nie wyobrażał sobie, co ich czeka. Byli spokojnymi ludźmi, żyjącymi z pracy rąk własnych, w zgodzie z sąsiadami. Mieli rodziny, małe dzieci, gospodarstwa z inwentarzem.
Po tym aresztowaniu jednak nie wszyscy wrócili do domów. W Nowogródku zatrzymano prezesa Kasy Stefczyka, prezesa Zarębę z Towarzystwa Strzelców i urzędnika gminnego z Poczapowa. Prawdopodobnie zginęli potem w którymś ze znanych dzisiaj miejsc kaźni w Związku Radzieckim (...)
(...) nieprzystosowanych do przewozu ludzi. W każdym stał piecyk i skazańcy mogli w nim palić, by ogrzać wagon.
W Baranowiczach kazano im przesiąść się do innego pociągu. Po drobiazgowym sprawdzeniu list wagony z zewnątrz zamknięto i odrutowano. Rozpoczęła się prawie dwutygodniowa podróż Koleją Północną do archangielskiej obłasti. W miejscowości Niegoreło przekroczyli tę prawdziwa granicę ZSRR.
- Od początku widać było - wspomina pani Romualda, że jest to inny świat. Wszędzie czerwień flag, propagandowe plakaty no i więcej nędzy i ubóstwa niż na ziemiach polskich.
Podróż odbywała się w ciężkich warunkach. Piecyki zamontowane w środku wagonu dawały dużo ciepła, ale doskwierał im głód, brud, warunki sanitarne pozostawiały wiele do życzenia. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych i wyrzucania śmieci służyła dziura wycięta w podłodze wagonu. Wody do wagonów na ogół nie dostarczano. W czasie postojów otrzymywali gorącą zupę z chlebem, ale wywożonym nie wolno było wysiadać z wagonów. Czasami na stacjach pozwalano im nabrać trochę wody. Pierwszą stacją, na której mogli wysiąść, była Wołogda.
Ostatnim etapem podróży pociągiem był Welsk, mała mieścina, do której przywieziono tysiące Polaków z Nowogródczyzny. Stamtąd rozwożono ich po rozmaitych "lesopunktach" rozrzuconych po archangielskiej tajdze. Państwu Łachmanom przydzielono spiecposiołek Kubały. 300 km od Archangielska.
Droga na miejsce tzw. "etapem" trwała kilka dni. Żeby dotrzeć do celu, trzeba było w kilkudziesięciostopniowym mrozie pokonać jeszcze 200 km. Początkowo wieziono ich ciężarówkami, później część zesłańców jechała saniami. Wielu szło pieszo. Każdy "etap" liczył około 20 km. Nocowali w wyznaczonych kołchozach. Spotykali się wówczas z życzliwością prostych Rosjan, którzy dzielili się z nimi tym, co mieli.
Spiecposiołek Kubały wybudowali ukraińscy chłopi, którzy nie chcieli przystąpić do kołchozów w latach 1930-1931. Pani Romualda wspomina, iż nieraz słyszeli od Rosjan, że i tak spotkał ich lepszy los niż Ukraińców. Mieli przynajmniej dach nad głową. Tamtych wyrzucono na śnieg i musieli wszystko wybudować, by mieć gdzie mieszkać. Rodziny umieszczono w barakach po 40-43 osoby. Mieli do dyspozycji prycze i piec.
Nadzór nad zesłańcami sprawowało NKWD i urzędnicy zajmujący się eksploatacją lasu. Nie wolno im było opuszczać miejsca pobytu inaczej, jak tylko za specjalną przepustką. Zezwolono zesłańcom natomiast na "wymianę handlową" z miejscową ludnością.
Należało odpowiednio oddychać, chodzić i ubierać się, bo łatwo było odmrozić nos, ręce lub nogi. Wielu ludzi, jak wspomina pani Romualda, latem chodziło w łapciach zrobionych z łyka, a zimą wiele dzieci w ogóle nie opuszczało baraków z powodu braku odpowiedniego obuwia.
W osadzie Kubały pracowali jeden rok i dziewięć miesięcy. Rosjan -zwyczajnych ludzi, mieszkańców pobliskich kołchozów - pani Pająk wspomina dobrze. Często pomagali Polakom, współczuli im i dzielili się tym, co mieli, mimo że sami cierpieli niedostatek i ucisk. Zawsze udzielali gościny i noclegu komuś, kto wybrał się do ich osady na wymianę ubrań na żywność. "Siewierianie" byli bardzo uczciwymi i bogobojnymi ludźmi.
Ojciec pani Romy, który nocował w ich domach, przekazał, że w domach zawsze widział ikony. Nigdy nie widział zaś portretów wodzów ZSRR. Ludzie Północy często przestrzegali Polaków przed wypowiadaniem słów krytyki pod adresem państwa radzieckiego, rządzących czy też ustroju komunistycznego. Pouczali, by skazańcy nie narazili się na jeszcze gorsze kary. I nie były to bezpodstawne rady.
Pani Romualda pamięta incydent, gdy jeden z Polaków opowiedział jakiś dowcip o Niemcach i Związku Radzieckim, za co trafił do łagru jeszcze dalej na północ kraju. Trzeba było uważać na każde wypowiadane słowo i starać się nie wzbudzać podejrzeń nadzorujących. Zdarzały się też przypadki donosicielstwa.
Dzień 30 VII 1941 r. to ważna data historyczna dla polskich zesłańców, podpisano wówczas układ "Sikorski-Majski" o przywróceniu stosunków dyplomatycznych Polski ze Związkiem Radzieckim i wzajemnej pomocy w wojnie przeciwko Niemcom. 12 VIII 1941 r. wydano dekret o amnestii dla obywateli polskich przebywających na terytorium państwa radzieckiego, a potem podpisano umowę o utworzeniu polskiej formacji wojskowej.
Kiedy ta wiadomość dotarła do osady Kubały, pani Roma dziś już niezbyt dobrze pamięta, ale niewątpliwie odbyło się to z ogromnym opóźnieniem. W jej pamięci utkwiły słowa Rosjanina, który informując o amnestii, powiedział: "nadajemy wam prawa obywatelskie, jesteście obywatelami polskimi na terenie Związku Radzieckiego, jesteście ludźmi wolnymi". To były piękne słowa, oczekiwali na nie przecież wszyscy Polacy. Pięknie brzmiałyby wypowiedziane w filmie, w teatrze czy w książce. Ale te upragnione słowa wypowiedziane w ZSRR w 1941 r. nie oznaczały tego samego, co oznaczałyby wypowiedziane gdzie indziej, w jakimś innym cywilizowanym zakątku Europy. Przecież nie oznaczały one wcale wolności. Droga do niej była jeszcze daleka.
W końcu otrzymali pozwolenie na opuszczenie Związku Radzieckiego i powrót do Ojczyzny, ale musieli oddać akt własności ziemi jako dowód, że są Polakami. Ta logika jest dziwna i do dziś niezrozumiała.
Repatrianci ze wschodu mieli osiedlać się na ziemiach zachodnich, ale jej ojciec zaprotestował i postanowił osiąść w rodzinnym Radziszowie. O tym, że pozwolono im pojechać do Małopolski, przesądził list, jaki ojciec przechowywał od siostry mieszkającej w Radziszowie. To przekonało władze, że mają się tam u kogo zatrzymać. Najpierw zamieszkali właśnie u siostry ojca, a potem u państwa Wołochów. - Mieszkaliśmy również przez parć lat na plebanii - wspomina pani Romualda. - Przygarnęli nas ksiądz Luraniec i ksiądz Kalicki.
Pani Romualda wyszła za mąż w 1951 r. i zamieszkała u męża. Urodziła sześcioro dzieci. Doczekała się szesnaściorga wnuków i trojga prawnuków.
Rodzice zmarli i zostali pochowani w polskiej ziemi - w Radziszowie. Matka Leokadia zmarła w 1959 r., a ojciec - Walenty Łachman zmarł w roku 1979.
- Do Burdykowszczyzny rodzice już nigdy nie pojechali. Ja tam też nigdy więcej nie byłam - opowiada z nostalgią do dziecinnych lat. Wspomina dziś piękne krajobrazy rodzinnej wsi, pięknego pobliskiego Nowogródka. Miejsce to dwa razy odwiedził tylko brat Feliks.
Na miejscu ich rodzinnego domu sąsiad Białorusin zbudował sobie maleńki dom. Zachowała się jedynie studnia, którą wykopał ojciec. Brat napił się z niej wody. Tuż przed wojną ojciec gromadził materiał budowlany na nowy dom. Jak potem się wyjaśniło, użyto go do wybudowania szkoły dla białoruskich dzieci.
Pani Romualda Pająk ma skomplikowany życiorys. Wiele już przeszła w swoim życiu. W sąsiedztwie postrzegana jest jako miła, uśmiechnięta, spokojna i religijna. Z pozoru nie widać po niej, że tak wiele doświadczyła, że nigdy nie było jej łatwo, że do wszystkiego dochodziła z trudem. Dziś mieszka w domu, który z mozołem wznosili z mężem. W sercu nosi jednak piętno przeżyć z Syberii. Tego nigdy - jak mówi - nie da się wymazać z pamięci.
Opracowała: Barbara Bierówka
(artykuł z Kroniki Stowarzyszenia)