W najbliżej położonym mieście, jak wspomina opowiadania wujka pani Bychawska, Pan Józef miał przyjaciela, który był fryzjerem. Jego zakład znajdował się w centrum. Pan Józef często zaglądał do niego, by porozmawiać na różne tematy. Pewnego razu, a było to w marcu lub kwietniu 1944 r. znowu wybrał się w odwiedziny. Gdy był u kolegi po pewnym czasie dostał ostrzeżenie, że czyha na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. Pani Zofia Urban, żona Pana Józefa ten fakt opisała mi tak: podczas któregoś ze spotkań męża u tegoż kolegi w zakładzie fryzjerskim podszedł do Józefa mniej więcej 12-to letni młody chłopak i podał karteczkę, na której było napisane, że wydany jest na niego wyrok śmierci. Przerażonego męża fryzjer wyprowadził tylnym wyjściem. To wszystko działo się w biały dzień! Oprawcy nikogo się nie bali! Mieli broń i nikt ich nie rozliczał za morderstwa. Czuli się bezkarni! Prawdopodobnie prosto od tego fryzjera Pan Józef zgłosił się do wojska. Tam mógł czuć się jeszcze najbezpieczniej. W Mielnicy były struktury wojska radzieckiego. Nazywały się one Istriebitielnyje bataliony, w języku rosyjskim истребительные батальоны, tj. bataliony niszczycielskie. Były to pomocnicze formacje paramilitarne w strukturze NKWD, formowane z ludności cywilnej przez wojskowe komendy uzupełnień, tzw. wojenkomaty Armii Czerwonej. Żołnierze tych formacji pochodzili zarówno z poboru, jak i ze zgłoszeń ochotników i stanowili mieszankę wielonarodowościową. Oprócz Rosjan w ich strukturach znajdowali się też Ukraińcy, Polacy, Białorusini i Litwini. Dowodzili nimi jednak zawsze funkcjonariusze operacyjni NKWD. W tym wojsku Pan Józef przebywał około 9 miesięcy. Służba w batalionie pozostawiła w jego psychice niezatarte piętno. Spotkało go tam wiele niemiłych przeżyć.
Po ucieczce z Iwania Pustego, Mierzwińscy z Marią i Józefem Urbanami najpierw przez około pół roku zamieszkali w klasztorze w Krasnymstawie (położonym między Zamościem a Lublinem). W tym czasie Pan Józef pracował około miesiąc u ogrodnika, żeby zarobić jakieś środki do życia. Jedną rzeczą którą zabrali z rodzinnej miejscowości, była pierzyna. Tylko tyle zostało im z wieloletniego dorobku rodziców. Było im bardzo ciężko, ale znaleźli się już w granicach nowego państwa polskiego.
Nie znając adresu krewnych Marii i Józefa w Radziszowie, ale mając wiedzę, że ich wujek pracuje w tzw. „Kawie” w Skawinie, Pani Mierzwińska postanowiła napisać do niego list i zaadresować go na zakład pracy. Pan Józef Karaś w odpowiedzi przysłał do Krasnegostawu kobietę, którą jak zapamiętano, nazywano Misią i to ona zabrała sieroty do krewnych.
Maria trafiła do swojej babci w Radziszowie, tj. do rodziny Zapałów w dzielnicy Podlesie, dziś ul. Kęciki. Tam mieszkała jednak krótko. U Zapałów nie przelewało się. To były ciężkie, powojenne czasy.
Tak ten okres zamieszkania Marii wspomina Antoni Zapała z Radziszowa, ur. w 1940 r. - krewny: Maria Urban sprowadziła się do nas z Podola, z Kresów. Dokładnie nie pamiętam kiedy przyjechała do Radziszowa, ale na pewno już po wojnie. Ja miałem wówczas może 5 lub 6 lat. Przyjechała do mojej babci Marii Zapałowej. Jeszcze za jej życia (babci) przeniosła się do swojego wujka Józefa Karasia, który mieszkał również w Radziszowie, koło kościoła, w dzielnicy na Poddanych. Babcia moja, z tego co pamiętam, zmarła w listopadzie 1947 r. Maria Urban, po mężu Jaskuła, wówczas młoda dziewczyna, bawiła się ze mną, z moją siostrą Józefą - po mężu Durową i oczywiście z dziećmi sąsiadów, z Józefą Okarmus i Anną Okarmus, po mężu Bierówka (mamą autora). Marysia była kuzynką mojego ojca Andrzeja. Jej brat Józef zamieszkał od razu u rodziny Karasiów. My zaś, tzn. moi rodzice i ja z siostrą, mieszkaliśmy tu, na tej posesji, gdzie mieszkam teraz ja. Tu po dziś dzień stoi nasz rodzinny dom. Kiedyś to był adres Radziszów 372, a dziś ul. Kęciki 11.
Jeden z wujków Zapałów związany był z Armią Krajową. Pewnej nocy milicja albo wojsko zabrało wszystkich z ich domu do więzienia na ul. Montelupich w Krakowie na przesłuchanie. Nie ominęło to też i młodej Marii, która spędziła w areszcie około 24 godziny. Miała wtedy chyba 14 lat.
Pani Maria tęskniła za swoim bratem Józefem, który mieszkał u wujka Józefa Karasia. Zależało jej na tym, by być blisko najbliższej sobie osoby. Tylko on jej został. Pomoc ze strony krewnych była bardzo ważna i potrzebna, ale nic nie mogło zastąpić rodziców i atmosfery domowej sprzed tragedii. Wujek Karaś pomógł zdobyć Marii pracę w Skawinie, w tzw. „Kawie” i chyba najbardziej rozumiał osieroconą dziewczynę. Żeby wynagrodzić jej choć troszkę to, co ją dotknęło, by pomóc jej okaleczonej psychice, wujek postanowił przyjąć Marię do swojego domu. Miała przez to bliżej do pracy w Skawinie i mogła być blisko brata, a ponadto znalazła się w gronie jego córek, Józefy i Zofii. Najstarsza kuzynka Marii - Zofia ur. 11.04.1931 r. była rówieśnicą Marii. Zanim wujek przygotował jej miejsce w swoim domu, na krótko, na około dwa miesiące, zamieszkała jeszcze u ciotki Tekli Karasiowej. Już wówczas wdowie po bracie Pauliny Urban – Panu Benedykcie, który za życia był szewcem. Jej dom stał w tym miejscu, gdzie dziś jest skrzyżowanie nazywane przez radziszowian „rondem sołtysa”. Dom ciotki był stary i duży. Przed wojną należał do rodziny żydowskiej. W nim kiedyś mieściła się radziszowska karczma. Dom ten nie zachował się po dziś dzień. Został rozebrany w czasie budowy wału przeciwpowodziowego i nowej drogi
w kierunku mostu prowadzącego na dzielnicę Zawodzie. Następnie Maria zamieszkała już na dłużej w domu rodziny Karasiów na Poddanych, gdzie była na co dzień z bratem Józefem.
Pani Zofia Lachman, z domu Karaś, tak wspomina ten okres: tato mój pracował w fabryce. Wówczas mało kto miał stały, całoroczny etat. Trzeba pamiętać, że był to okres tuż powojenny. Dzięki stałej pensji, choć nam się nie przelewało, to jednak wystarczało na wiele. Ja bardzo szybko polubiłam Marię, była w końcu z tego samego roku co ja. Miałyśmy wspólne tematy, wspólne dziewczęce tajemnie, szybko stała się dla mnie „siostrą”. Mój tato bardzo ją kochał i nie wyróżniał żadnej z nas.Dbał o nią może nawet lepiej, niż o swoje córki. Pamiętam, że gdy miałam rozpocząć naukę w gimnazjum w Skawinie, postanowił kupić mi materiał na nowe ubranie. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, gdy do domu przyniósł tyle materiału, że wystarczyło go na uszycie ubioru dla mnie
i Marii. Życie wiedliśmy dość prozaiczne, jak to na wsi w tamtych czasach. Nasz dom był niewielki, zaledwie kuchnia i jeden pokój. My z moją siostrą Józefą i Marysią sypiałyśmy w trójkę w jednym łóżku, ale to był wówczas standard. Tak było i w innych domach. Kiedy Marysia wychodziła za mąż, do ślubu wychodziła z naszego domu. Błogosławieństwa na nową drogę życia udzielali jej moi rodzice. Mój tato bardzo ją kochał. Dowodem niech będzie fakt, że polecił nam opróżnić jedyną szafę w domu z naszych ubrań i dał ją Marii jako wiano. Ona też kochała mojego tatę. Nawet kiedy już zamieszkała z mężem, to jeszcze przez długi czas w każdą niedzielę przychodziła do nas po kościele. Mój tato miał dobre serce. W końcu marzył kiedyś o tym, żeby być księdzem. On doskonale rozumiał ludzi i cieszył się, kiedy mógł pomagać innym.
Wrócę jeszcze do okresu, gdy Maria przeprowadziła się do Państwa Karasiów na Poddanych, bo warto przytoczyć jej wspomnienia. Tak relacjonuje je córka Irena: ... wkrótce okazało się, że znów mama musi rozłączyć się z bratem, którego powołano do wojska. Jeszcze podczas służby wojskowej rozpoczął pracę w kopalni. Potem Józef zamieszkał już w Gliwicach i w tamtejszej kopalni Makoszowy pracował aż do emerytury. Wujek Józef zmarł w dniu 21 sierpnia 1996 r. i tam został pochowany. Do dziś żyje jego żona, moja ukochana ciocia Zosia, która również tak jak ja, przeżywa te wspomnienia z Wołynia i Podola z lat 1943 i 1944 r. - mówi Pani Irena.
Pani Zofia Urban w tej kwestii dodała: mój mąż był górnikiem w mundurze wojskowym. Jego służba, tym samym praca w kopalni, przypadła na okres od 1 lutego 1950 r. do 30 kwietnia 1952 r. Ta przymusowa praca męża w kopalni jako żołnierza pamiętam że trwała 27 miesięcy. W tym okresie podlegał oczywiście Ministerstwu Obrony Narodowej, a mimo to musiał zapłacić za swoje wyżywienie.
Po przerwie i westchnieniu, Pani Irena mówi dalej: bardzo kochałam swoich rodziców. Tata zmarł 19.09.1997 r., mama zmarła dwa lata temu 31.10.2011 r. Trudno mi się z tym pogodzić. Mojej mamie los wyrządził wielką krzywdę, więc dbałam o nią, starałam się zapewnić jej wszystko, co tylko było możliwe, a nade wszystko starałem się jej nie opuszczać. A nigdy nie zostawiałam jej na żadne święta czy okazje, kiedy każdy z nas powinien czuć bliskość rodziny. Zwłaszcza dbałam o to po śmierci taty.
Maria i Stanisław Jaskułowie zawarli związek małżeński 18.10.1953 r. Ich najstarszą córką jest Pani Irena Bychawska – moja rozmówczyni – która urodziła się w 1954 r., drugą córką jest Danuta z 1957 r., a najmłodszą Grażyna urodzona w 1961 r. Za życia pani Maria cieszyła się wnuczętami i wszystko wskazywało na to, że powinna być szczęśliwa i radosna. Niemniej jednak piętno przeżyć ze Wschodu zabijało w niej radość życia. Często mówiła o domu w Iwaniu, o swoich najbliższych. Zamyślała się albo przeglądała rodzinne zdjęcia. Zwłaszcza te stare. Z okresu przedwojennego miała tylko jednego zdjęcie, jeszcze sprzed jej okresu swojego urodzenia. Inna stare zdjęcia ze Wschodu nie zachowały się. Często do rąk brała też zdjęcie nagrobka swoich najbliższych i rodzinnego domu, które zostały zrobione w 1979 r.
Okres powojenny przyniósł zmianę granic i tym sam miejscowość gdzie urodziła się Pani Maria, znalazła się na obszarze ZSRR. Odcięty został zatem swobodny dostęp do miejsca urodzenia i miejsca pochówku najbliższych. Poza tym, ona sama pewnie nigdy nie zdobyłaby się na odwagę, by tam pojechać i przeżywać to jeszcze raz. Rodzinną miejscowość odwiedził natomiast w 1979 r. jej brat Józef z żoną Zofią. Jak wspomina Pani Bychawska: odwiedzili wówczas Iwana, u którego wujek spędził pamiętną noc z 17 na 18 lutego 1944 r., i tym samym, uniknął pewnej śmierci. Gdy rozgościli się w domu Iwana, zauważono, że ktoś chodził pod oknami i podsłuchiwał ich rozmowy. Przerażenie powróciło, mimo, że od czasów wojny upłynęło już tyle lat! Jak się potem okazało, byli to sąsiedzi zaciekawieni tym, kto przyjechał do Iwania. Zagrożenia nie stanowili.
Pani Zofia Urban doskonale pamiętająca przeżycia swojego męża, a tak wspomina swoje wizyty na Ukrainie:ja w rodzinnej wsi męża byłam dwa razy. Najpierw w lipcu 1979 r. Gościłam wtedy u Iwana Bojko przez 4 dni. Po kilku miesiącach, w listopadzie byliśmy tam z mężem jeszcze raz, również przez 4 dni. Zrobiliśmy wówczas zdjęcia domu i grobu moich teściów. Iwan z kolei odwiedzał nas kilkukrotnie w Polsce, a czasami bywał ze swoją synową. Zapytana przeze mnie jak wyglądał wówczas grób Urbanów, opisała to tak: grób zamordowanych w pamiętną lutową noc krewnych mojego męża był schludny i zadbany. Gdy byliśmy tam za pierwszym razem trawa była skoszona. Natomiast będąc po raz drugi, zastaliśmy jeszcze lepiej zadbany grób, bo był już otoczony betonową obmurówką. Postawiony wówczas był tam też krzyż. Stało się to dzięki staraniom Iwana, któremu mąż pozostawił na ten cel swoje pieniądze. Niestety, jednak nie było na grobie informacji z tekstem, kto tam spoczywa. Ta mogiła znajduje się na starym cmentarzu. Po drugiej stronie drogi jest nowy cmentarz.
![]() |
Dom Państwa Urbanów w Iwaniu Pustym. Fotografia wykonana w 1979 r., z domowego archiwum Pani Ireny Bychawskiej. |
W tym czasie budowano cerkiew w sąsiedztwie tego nowego cmentarza. Zobaczyliśmy tam również nowo usypany po wojnie kurhan, ale nie wiem komu on był dedykowany, albo kogo miał upamiętniać. Iwan nie pozwolił nam tam wtedy podejść i sprawdzić. Pamiętam, że na grobie teściów był jeszcze jeden krzyż, ponoć postawiła go tam Ukrainka, nazywana w swojej społeczności Amerykanką, bo miała rodzinę w Stanach Zjednoczonych. Podobno ufundowała nowy nagrobek swoim krewnym, a stary krzyż, postawiła na grobie Urbanów, nie chcąc go wyrzucać.
Podczas rozmowy Pani Bychawska również przekazała mi informację o zadbanym grobie dziadków, miałem też możliwość oglądać zdjęcia domu jej krewnych. Pani Irena, podobnie jak i inni moi rozmówcy ubolewa, że nie ma tam tablicy informującej o pochowanych we wspólnej mogile i upamiętnienia ich męczeńskiej śmierci. Tak Pani Irena, jak i Pani Zofia Urban powiedziały mi, że zdają sobie sprawę z tego, że zamontowanie tablicy w tym momencie może być daremnym trudem. Poza tym, może ona zostać zniszczona.
Pani Irena Bychawska kontynuując swoją opowieść dodaje: wujek Józef już nie żyje, zmarł na rok przed śmiercią mojego ojca, w dniu 21.08.1996 r., a ojciec mój zmarł 19.09.1997 r. Na wujku też bardzo odbiło się piętno z Kresów. On z kolei swoimi przeżyciami podzielił się ze swoją żoną. Wujostwo z kolei dla upamiętnienia najmłodszej ofiary z 1944 r., małego wówczas Tadzika, upamiętnili poprzez danie tego imienia ich młodszemu synowi urodzonemu w 1958 r. Starszy syn, urodzony w 1955 r. ma na imię Stanisław, tak jak mój tata.
![]() |
Józef Urban (w środku) na górniczej paradzie. Foto z archiwum rodzinnego Pani Ireny Bychawskiej. |
Pani Zofia Urban z domu Straszak urodzona 28 sierpnia 1932 r., której rodzina pochodziła ze Lwowa, ma również tragiczne wspomnienia z okresu drugiej wojny światowej. We Lwowie Ukraińcy zamordowali jej ojca. Również ona musiała opuścić swój rodzinny dom i w dniu 31 maja 1946 r. wyjechała na stałe do Gliwic.
Okres powojenny i na siłę wprowadzany nowy ustrój wraz ze sztucznie wpajaną przyjaźnią polsko - radziecką, nie sprzyjał upamiętnianiu około 100 tysięcy Polaków pomordowanych przez nacjonalistów ukraińskich. Pani Irena podzieliła się swoim wspomnieniem z czasów swojej edukacji szkolnej, które miało miejsce w szkole podstawowej w Radziszowie. Kiedyś na lekcji historii, kiedy omawiana była II wojna światowa i doktrynizowano uczniów, bo tak napisane były podręczniki, wstała i opowiedziała w klasie o losach swoich krewnych. Zaprzeczyła tym samym, że ludzie z zza wschodniej granicy to wyłącznie nasi przyjaciele, a Niemcy to jedynie oprawcy. Miała przecież w pamięci opowiadania mamy o dobrych i złych Ukraińcach, ale też i tym Niemcu, który wyprowadził ją z domu rodzinnego tuż po tragedii i bardzo jej współczuł. Poza tym, Niemcy paradoksalnie w tamtym okresie kojarzyli się w Iwaniu Pustym z poczuciem bezpieczeństwa i większą gwarancją na przetrwanie, niż nacjonalistycznie nastawieni Ukraińcy. Oczywiście, jej wystąpienie w klasie nie przeszło bez konsekwencji. Do szkoły zostali wezwani rodzice. Później Pani Irena na co najmniej dwa lata wycofała się z żywego udziału w lekcjach. W jej świadomości przetrwało jednak przekonanie o potrzebie mówienia prawdy. Jej też udzieliło się to, co czuła mama i wujek.
Pani Irena opowiada: ... pamiętna noc i czas wyjazdu do Polski na mojej mamie pozostawiły piętno, którego nigdy nie można było wymazać. Nie było dnia, by zapomniała o swoich krewnych. Wspominała ich w rozmowach i modlitwach. Gdy dawała ofiarę na msze święte, to zawsze podkreślała, by odczytać, że to modlitwa za zamordowanych na Wschodzie. Im dłużej żyła, to odnosiłam wrażenie, że ten problem jeszcze się pogłębiał. Kiedy nastała wolność słowa i ludzie zaczęli spisywać swoje wspomnienia, moja mama nie była w stanie czytać żadnych książek na ten temat. Nie mogła też oglądać filmów o tematyce wojennej. Ja sama kontrolowałam programy telewizyjne i tak układałam zajęcia domowe, by odwrócić jej uwagę od programów o takiej tematyce.
Po przerwie na zebranie sił, Pani Irena mówi dalej: ... ja jestem jej wspomnieniami nasiąknięta jak gąbka. Pewnie dlatego że byłam najstarsza, moja mama wpajała we mnie te informacje. Pewnie po to, żebym je przekazywała w rodzinie, a może i uwieczniła? Nie bez powodu mam na imię Irena. Noszę to imię po jej siostrze, która zginęła w dniu swoich zaręczyn. Boję się, że to piętno wisi teraz i na mnie. Ja oczami wyobraźni widzę całą tę tragedię. Ciężko z tym żyć.
Na moje pytanie czy była już na Ukrainie, albo czy chce się tam wybrać, odpowiedziała:
nie byłam nigdy za wschodnią granicą, poza tym moja mama i ciocia Zosia, wdowa po wujku Józefie zapowiedziały mi, że ja nie mam prawa tam pojechać. Poza tym, nie wiem jak przeżyłabym to wszystko, będąc na tym miejscu zbrodni moich krewnych.
Zapytałem też, czy ktoś z Ukrainy, dawnych naszych Kresów odwiedzał jej mamę. Dowiedziałem się, że Iwan Bojko przyjechał do Radziszowa na zaproszenie Pani Marii i jej brata Józefa. Pani Irena powiedziała również, że jej mama nie miała uprzedzeń do wszystkich Ukraińców. Przecież nie wszyscy byli oprawcami. Jej osobowość ukształtowała się pod wpływem różnych przeżyć. Pani Maria wspominała pewne wydarzenie. To miało miejsce w Mielnicy, prawdopodobnie późnym latem 1944 r. Pewnego razu w czasie zabawy z rówieśnicą Ewą Mierzwińską, oddaliły się od domów i pobiegły w pola. Zobaczyły wówczas niemieckie wojsko, które pod eskortą karabinów prowadziło Ukraińców - całe rodziny, nawet matki z małymi dziećmi. Prawdopodobnie ekspediowani byli do jakiegoś obozu pracy. One widziały to wszystko, siedząc ukryte w zbożu. Ta scena utkwiła jej bardzo w pamięci i później długo ją przeżywała, bo choć spotkało ją tak wielkie nieszczęście ze strony Ukraińców, to jednak miała świadomość, że nie wszyscy byli jednakowi. Tak po ludzku żal jej było bardzo zwłaszcza kobiet z dziećmi.
Pani Ewa Bosakowska z domu Mierzwińska, wraz z mężem, który pochodził spod Zbaraża, w 1975 r. odwiedziła swoją rodzinną miejscowości, ale wyniosła z tej wizyty bardzo przykre wspomnienia. Choć mordercy nie zdążyli dopaść jej rodziny, to w pamięci pozostały jej przeżycia z domu Urbanów. Dom rodzinny Pani Ewy zachował się. Zamieszkała w nim rodzina łemkowska, przesiedlona z Polski. W dawnym ogrodzie, obok rodzinnego domu syn nowej gospodyni wybudował drugi dom. Pani Ewa bardzo rozpłakała się ze wzruszenia przebywając na posesji, która niegdyś należała do jej rodziny. Łemkowie zaskoczyli ją swoją gościnnością, a gospodyni żeby ją pocieszyć, zaproponowała jej, że może z nimi zamieszkać.
Z Podola Pani Ewa wyniosła złe wspomnienia. Jako dziecko podczas wojny została pobita przez ukraińskiego kolegę koło szkoły i od tego czasu z obawy o jej bezpieczeństwo, rodzice nie puszczali jej już na lekcje. Uważa, że można Ukraińcom wybaczyć te bestialskie czyny, ale nigdy, przenigdy, już nie powinno się to powtórzyć! Oczywiście nie wolno zapomnieć o tym, co się wydarzyło we wsi Iwanie-Puste i w pobliskim regionie, ponieważ w latach od 1943 do 1944 r. tragedia dotknęła być może nawet ponad 100 tysięcy Polaków. Przykre jest to, że wiele ludzi na świecie, nie tylko w okupowanej wówczas Polsce, wiedziało o tych wydarzeniach na Kresach. Nie rozgrywały się one przecież w jednym dniu i nikt nie pomógł. Nikt nawet nie starał się zahamować machiny tyranii i bestialstwa! Wspomniała, że tej nocy, kiedy tragedia dotknęła rodzinę Urbanów, w tej samej miejscowości życie z rąk ukraińskich morderców stracili jeszcze: Władysław Biernacki, Marian Biernacki i Stefan Tustanowski. W grudniu 1944 r. życie stracili kolejni mieszkańcy tej miejscowości: Stefania Mierzwińska, Maria Dynega, Paweł Guła i Pani Kokoszka. W nie sprecyzowanym bliżej okresie, ale również w ramach akcji mordowania Polaków w Iwaniu Pustym, życie stracili: Franciszek Marcinkowski, Magdalena Marcinkowska i Maria Rapacka.
Pani Irena na koniec naszego spotkania powiedziała: ... chciałabym już po raz ostatni wspominać losy mamy i jej rodziny. Ja za każdym razem bardzo to przeżywam. Za każdym razem to wspomnienie odchorowuję i aż strach sobie wyobrazić, co dopiero czuła wspominając te chwile moja mama, która przeżyła to wszystko na własnej skórze?
Zapytałem o możliwość upamiętnienia rodziny Urbanów w dzisiejszym Ivane-Puste, ale Pani Irena twierdzi, że jeszcze teraz pewnie nie ma to większego sensu. Choć stoi tam pewnie dalej na grobie krzyż, to jednak brakuje informacji czyj jest ten grób i w jakich okolicznościach zginęli spoczywający w nim ludzie. Pani Irena obawia się, że tablica pamiątkowa zamontowana na na grobie lub w jego otoczeniu, może być zniszczona.Dodaje: ... ja na Ukrainę nigdy nie pojadę. Po prostu się boję. Bałabym się też i o swoje dzieci, gdyby tam się wybierały. Pani Irena chce normalnie żyć, cieszyć się małym wnuczkiem Jasiem, który na zakończenie naszej rozmowy przyszedł pożegnać się z babcią, ponieważ odjeżdżał ze swoimi rodzicami do domu. Pani Irena chce zamknąć ten rozdział historii, ale mając jednocześnie pewność, że przeżycia jej mamy i wujka oraz pamięć o ich rodzeństwie i rodzicach nie przepadnie.
Poddałem zatem myśl, by zamordowanych na Podolu Urbanów upamiętnić na cmentarzu w Radziszowie. Uważam osobiście, że tablicę upamiętniającą w 70-tą rocznicę tamtego wydarzenia, można by wmurować w ścianę cmentarnej kaplicy na radziszowskim cmentarzu.
Autor tekstu: Janusz Bierówka
Koniec cz. II – ostatniej.
ul. Szkolna 4
32-052, Radziszów
Nasz rachunek:
Krakowski Bank Spółdzielczy
Oddział Skawina
10 8591 0007 0310
0561 8792 0001