Wrześniowa ucieczka 1939 roku
Ostatnia wojna była wielką tragedią dla wszystkich Polaków. Masowe ucieczki i tułaczki cywilów ciągnęły za sobą niezliczone ofiary. Na podstawie własnych przeżyć pragnę przedstawić powody tych ucieczek.
W przedwojennej Polsce dzieci i młodzież były wychowane w duchu wielkiego patriotyzmu. Duży wpływ na to wychowanie miały organizacje takie jak: Harcerstwo, Sokół, Strzelec, Związek Katolicki żeńsko-męski i wiele innych. Od 1935 roku odczuwało się już, że wojna polsko-niemiecka jest nieunikniona. Zbierano datki dla wojska, święcono karabiny maszynowe.
Wraz z rozpoczęciem wojny dochodziły wieści o okrucieństwach jakie popełniają Niemcy na zajmowanych terenach. Mówiono również o zobowiązaniach Anglii i Francji wobec Polski, czyli o natychmiastowej pomocy. To utwierdzało ludność w przekonaniu, że ucieczka będzie nieunikniona.
W trzecim dniu wojny było już słychać odgłosy artyleryjskie w Radziszowie, wojsko okopało się na Wytrzyszczku. Zanosiło się na to, że Radziszów jest bardzo zagrożony.
Mieszkańcy przygotowali się do ucieczki organizując małe grupy. Ja umówiłem się ze Stanisławem Paciorkiem i Władysławem Marszałkiem, że pojedziemy na rowerach na Węgry. Ludność opuszczała wieś, my również wyjechaliśmy. Dojechaliśmy za Buków. Przed szosą do Mogilan, Władysław Marszałek zawrócił do domu po inny rower, bo ten, na którym jechał został uszkodzony. Tam też mieliśmy na niego czekać. Wieczorem nadjechały furmanki z rodzinami Antoniego Małysy.
Z rodziną Małysy jechała moja narzeczona, a późniejsza żona Antonina Radziszowska wraz z kuzynkynami Zofią oraz Władysławem Karaś. Przyłączyłem się do nich i dojechaliśmy do Konar, gdzie w przydwornym parku spędziliśmy noc. Rano rozstaliśmy się i we czwórkę, to jest kuzyni mojej narzeczonej Władysław Karaś z siostrą Zofią udaliśmy się w dalszą drogę. Przechodząc przez Wieliczkę spotkaliśmy niewiele osób, poszabrowane sklepy. Doszliśmy do Niepołomic, tam spędziliśmy noc pod gołym niebem na rozesłanej słomie. Całą noc na szosie trwał ruch wojsk i cywilów.
O świcie postanowiliśmy, że pójdziemy bocznymi drogami, gdyż na głównej szosie było zbyt niebezpiecznie. Szliśmy w stronę Wisły i dalej wałami. Widzieliśmy płynące galary z ludźmi, które wcześniej transportowały węgiel i piasek. Podeszliśmy do brzegu i poprosiliśmy o zabranie. Koło Wisły było spokojnie, tylko wały były zatłoczone.
Po nocy spędzonej na galarach, zatrzymaliśmy się przy brzegu by gdzieś zaopatrzyć się w żywność. Razem z nami płynęło około 100 osób. Złożyliśmy się by kupić krowę. Tak też zrobiono. Znaleźli się również kucharze. Po posiłku popłynęliśmy w dalszą drogę mocząc zmęczone nogi w wodzie. Dopłynęliśmy pod Szczucin. Z daleka zobaczyliśmy zerwany most i zatrzymane przez niego liczne łodzie i galary. Postanowiliśmy wsiąść za mostem do mniejszej łodzi i płynąć dalej. Lecz po wyjściu na brzeg zobaczyliśmy uciekające wojska i ludność cywilną. Dalej szliśmy pieszo wałami wzdłuż Wisły. Po drodze coraz trudniej było o żywność i wodę, której brakowało nawet w studniach. Postanowiliśmy przerwać dalszą drogę i schronić się w domu położonym z dala od Wisły i drogi. Doszliśmy pod Baranów. W jednym z trzech domów zostaliśmy. Brakowało nam żywności, otrzymaliśmy propozycję omłócenia zboża i utarcia go ręcznie na młynku. Tak też uczyniliśmy. W domu było wiele much, nie można było nic spożyć, bo muchy przeszkadzały.
W nocy, po przeciwnej stronie Wisły słyszeliśmy ogromną kanonadę artyleryjską. Okazało się, że most był zerwany a nasze wojska przeprawiały się na naszą stronę, ponieważ z tej strony tereny jeszcze nie były zajęte przez wojska niemieckie.
Po dwóch dniach się uspokoiło. W niedzielę poszliśmy do kościoła w Baranowie oddalonego o około 3 km od miejsca naszego pobytu. Gdy podchodziliśmy już pod kościół nadleciał niemiecki samolot i ostrzelał z karabinu maszynowego ludność cywilną. Wojska już wtedy nie było. Położyliśmy się do rowu przy drodze. Kule padały koło nas. Na zaoranej ziemi widać było tylko gęsty unoszący się pył. Nikt z nas nie został ranny.
Po nalocie szybko wróciliśmy do "naszego" domu. Po kilku dniach pobytu tam, przeszedł front, a my postanowiliśmy wrócić do domu. Na drogach trwał wielki ruch wojsk w stronę frontu. Wracaliśmy z ulgą, bez żadnych przeszkód. W drodze zatrzymał nas samochód powracający z frontu. Podeszliśmy do niego, prosząc kierowcę by nas wziął. Zgodził się. Podwiózł nas do Korczyna, gdzie widzieliśmy wiele grobów z krzyżami, na których były hełmy polskich żołnieży. Poszliśmy dalej. Nogi jednak odmawiały posłuszeństwa. Udało się nam namówić pewnego gospodarza, aby nas podwiózł.Dojechaliśmy do Proszowic. Gospodarza pozwolił nam przenocować. Nakarmieni świeżym chlebem i mlekiem poszliśmy dalej. Szliśmy przez Wieliczkę i doszliśmy do Borku Fałęckiego. W Borku widzieliśmy szczątki odzieży na drutach telefonicznych - skutki bombardowań. Z tamtąd furmanka zabrała nas do Gaja. Podczas rozmowy z woźnicą okazało się, że służył on z moim ojcem w wojsku. Podziękowaliśmy i podążyliśmy w stronę wsi przez Wytrzyszczek.
Tak zakończył się dwutygodniowy czas początku toczącej się wojny, którą każdy w różny sposób przeżywał.
Władysław Kościelny, "Głos Radziszowa" nr 2, IV 1998, s. 3-4.